NATALIA GORBANIEWSKA
Po lekturze książki Raya Bradbury’ego
451° Fahrenheita
Bardzo cwani faceci
Bardzo cwani faceci
Bardzo Bardzo Bardzo
Bardzo cwani faceci
Kto ich potępi, powiedzcie?
Kto ich potępi, powiedzcie?
Tacy cwani faceci
Po prostu prawie że mędrcy.
Ksiąg w zwęglonych okładkach
ja nie czytałam, gdzie tam.
Miała je w rękach jedynie
palacz-analfabeta.
Bardzo cwani faceci
rzekli mu: – Rzuć je w ogień.
Rzekli mu, że te książki
są jego śmiertelnym wrogiem.
Teraz wolno już podejść
wszystkim stojącym dokoła,
dobro i zło rozgrzebać,
szczęścia szukać w popiołach.
Rozgrzebuję popioły –
ręce czarne jak ziemia.
Rozgrzebuję popioły –
nawet literki nie ma.
Bardzo cwani faceci.
O wszystkim pomyśleli
po to, by wszyscy inni
o niczym już nie myśleli.
1956
Przełożył Radosław Nowak
Ogień w piecu już prawie zgasł,
ledwie-ledwie trzeszczą polana.
Jeszcze prawdy nie nadszedł czas,
jeszcze zbrodnia nie ukarana.
Jeszcze nad sennymi górami
trąby Sądu się nie rozległy
i nędzarze drepcą z darami
do stolicy z wiosek odległych.
Chłodny dym błękitny nad domem
stoi chwilę, z wolna opada.
Anioł Pański, ku nieznajomym
nachylając się, tak powiada:
Jeszcze zbrodnia nie ukarana,
jeszcze prawdy nie nadszedł czas,
jeszcze trzeszczą w piecu polana,
chociaż ogień już całkiem zgasł.
1956
Przełożył Radosław Nowak
Koncert na orkiestrę
Patrz, Béla Bartók, coś ty tu zmajstrował:
jak gdybyś garnek zardzewiały reperował,
jak gdybyś werbel na nim zagrał – ram pam pam,
jak gdyby ruszył nagle w pląsy cały kram,
jak gdyby góra z górą, z rzeką rzeka,
a ręka podłużona trzciną w dal ucieka,
a tam trzcinniczka, trzcionka, taki ptak,
słyszane rzeczy, ryba ryba rak rak rak,
a statki rzeczne, nim opuszczą trap,
o przystań drapią dziobem: drap drap drap...
A muzyk, panie tego, od parady,
od siatki płac, i oj, od rady rady,
nadął się: Tra la la, a niech kto sobie
o garnek zardzewiały dzwoni, skrobie,
co z tego wyjdzie: tylko bum cyk cyk,
to zwykły bzik, a nie delamuzik!
Patrz, Béla Bartók, coś ty tu zmajstrował!
Jak gdybyś ich we wrzątku ugotował,
jak gdybyś bum ta ra ra bach ba bach
tym garnkiem zardzewiałym tłukł po łbach.
Jeszcze, chcąc nie chcąc, gra orkiestra ledwie żywa,
a już publiczność gniewnie z miejsc się zrywa
i gna do szatni, gna do szatni, gna do szat
i syczy w biegu: Co za cham! A ty jej w ślad:
Tirlili tirli tirli, moje dzieci,
czekajcie, dobry Pan Bóg was oświeci.
1962
Przełożył Adam Pomorski
Jak żołnierz, co się bił w Andersa armii,
jak ów żołnierzyk z bajki Andersena —
cóż ja? Niewielka na me wiersze cena
i kłamstwem moje słowo się nie karmi.
Nie dla odznaczeń na ten bój wychodzę,
jam nie dowódca i nie szarża żadna —
zwiadowca, który czołga się przez bagna,
jakże samotny na niepewnej drodze!
Tak, zwykły żołnierz. Odbite natarcie.
Dłonie na trawę opadły bezwładnie...
I mrówka ku kropelce krwi ostatniej
po bladej twarzy wędruje uparcie.
Ale zdradzono nas. I bitwa trwa już bez nas.
Szlify Andersa jak błyskotki baletnicy,
jak pantofelki — zamiast amunicji,
wdzięczne drobiazgi, których żołnierz nie znał.
Na zębach piach pustyni w wichru szumie
i zecer gorzko płacze w swej drukarni,
za to weselą się i cieszą gwarnie
handlarz tandetą i dostawca trumien.
Ojczyzno moja!
Lecz pilnują sępy,
bym się na polu boju znów nie zjawił,
abym pozostał źdźbłem bezsilnej trawy,
zawsze miażdżonej przez zbrojne zastępy.
1962
Przełożył Józef Łobodowski
Trzy wiersze dla Josifa Brodskiego
1
U nas to nie przepadnie
– dym pełznie z suchych traw.
U nas to nie przepadnie
– zastyga w żarnach strach.
Ani krok, ani jęk,
ani krew, ani pot,
krwawy dług, głuchy dźwięk,
nic nie przepadnie, skąd.
Ogień poszyciem leśnym
mknie, łopoce po dębie –
dla tych, co w listowiu legli,
dzień zapłaty nadejdzie.
Fanfary we mgle – jak ładnie,
nożem po szkle – jak składnie:
u nas to nie przepadnie,
u nas to nie przepadnie.
2
Niewzruszony Telemannie,
ty zdalny człowieku,
wywłaszczenia talizmanie
w naszym czarnym wieku.
Telegrafie, telefonie,
precz z głowy bolącej,
wyłączenia Panteonie –
kruche źdźbło na łące.
Jest nadzieja, że zbzikuję
w koronach rumianków,
krzyknę, zniknę, nie poczuję
grzechoczących wianków.
Ja bym w wodę, ja bym w ogień,
lecz tę – jak dogonię?
Na głucho zamknięty wagon –
to muzyki koniec.
3
Mój mały synek raczej
„męka” wymówi niż „muzyka”.
Jaką w ten sposób rację
niewprawnymi wargami muska!
Mój wielki świat ma w sobie
moc męki, mało muzyki.
Między prawem a prawdą
ogień rozłąki parzy mózgi.
Nie tak wielki świat, jak daleki,
przetrwają w nim długie nuty.
Ta, która wyjąc leci,
ta, co mordując huczy.
1964
Przełożył Wiktor Woroszylski
I nie istnieje trwoga przed cierpieniem,
przed strasznym z ręki kata umieraniem –
opuszczam głowę na umyty pieniek
jak na kochanka przelotnego ramię.
Po gładkich deskach tocz się, kędzierzawa,
niech warg rozwartych nie kaleczą drzazgi,
a w skroniach – fanfar triumfalna wrzawa,
w uszach – motłochu spędzonego wrzaski,
a w oczach – blask oślepiający miedzi,
a końskie grzywy jak fale wezbrane,
w taki poranek wyjść naprzeciw śmierci!
..................................................................
Szarzeje. Świta. To nie ten poranek.
Ze snu, z gorączki, z baśni – nie odgadnę,
z czyjej to roli w urojonej dramie,
zapachem sosny świeżo ostruganej
pachnie kochanka przelotnego ramię.
1965
Przełożył Wiktor Woroszylski
Tu strumyk nie rozkwita,
nie śpiewa piosnek pstrąg.
Kto tak nie myśli – kwita,
pozostał stryk i strop.
A kto ma głupi zwyczaj
w strumieniu szukać gwiazd,
ten całkiem nie do życia,
na szmelc, na śmieć, na wiatr.
Na nim się wszystko skrupi,
bodaj go piorun trzasł!
Już się zlatują kruki,
już ziemia rzęzi: czas...
Nim na nas ześle zgubę,
czym prędzej w rów go strąć!
................................................
Lecz nie zamilknie słoneczny Schubert,
w strumieniu złoty śpiewa pstrąg.
Wrzesień 1970
Więzienie Butyrskie, szpitalik
Przełożył Wiktor Woroszylski
To ja nie ocaliłam wtedy Pragi, a wcześniej Warszawy,
nie odkupię swej winy – niegodnych synowie niegodni –
dom mój pustym się stanie, progi zgniły i mury zmurszały,
niech będzie przeklęty dom zła, dom grzechu, dom kłamstwa, dom zbrodni.
Niewidzialnym odwiecznym łańcuchem przykuta doń po kryjomu,
niech ja ulgę odnajdę i pociechę w tej grozie, w tym domu,
w klitce ciasnej, brudem zarosłej, co ciemna, pijacka, uboga,
gdzie się gnieździ mój naród bez winy i bez Pana Boga.
1973
Przełożył Adam Pomorski
Cień mój, ślad, zduszony jęk
strun na ściany naciągniętych,
kameralna muzyka
i przekleństwa koszarowe.
Ja do dzisiaj tam się słaniam,
przed smutkami się oganiam,
łażę, marzę – i ta sama
krata wszystko mi przesłania.
To, co moje, z sobą mam:
strome piętra w siatkach sprężyn,
nieskończoną desperację
i codzienne zwykłe życie.
Tylko cień w krainie cieni
z gęstszych plecie się deseni,
a dni nowych dawny szron
białym blaskiem tam się mieni.
1975
Przełożył Wiktor Woroszylski
Jak bardzo chciałabym
wam
w darze przynieść balladę,
lecz deszcz w przemoknięte drwa,
w skład drew, ze składem i ładem
na udry, siepiąc i siekąc,
brzozowe drąży szorstkości,
i z dziur się wydziera przeciąg,
i drze fortepianu kości.
Suchoty wpatrzonego w mgłę Szopena
w okowach niewidzialnych, ale rdzawych –
nie ton, nie temat, tylko trocin pełna
bezdomność wieczna i ruiny w trawach.
Na cmentarzyku pląsa w swej nagości
wiosna,
a stolic kopeć – tłusty taki,
że pojmiesz: my tu – nie po drodze w gości,
gościmy tutaj, na krótko, jak ptaki.
1975
Przełożył Wiktor Woroszylski
I słabość – jak siła, a siła – jak śnieg
na ciepłej, na słabej dłoni,
jak serca biednego bez sensu bieg
w transeuropejskim wagonie.
I słabość – jak blady przebiśnieg spod grud,
a siła jak śliski nasyp,
jak mokra wysypka, jak jesień bezludna
i niepomna słabości naszej.
1976
Przełożył Wiktor Woroszylski
Mokro, chłodno i jak we śnie
nad tą rzeką, co się wije.
Wiru rwących się linijek
nie powstrzymasz, nie dogonisz,
tylko sens wypuścisz z dłoni
i markotnie sobie westchniesz.
Mokro, chłodno, nie do wiary,
gorzko, zmiennie i gorąco.
Głownią losu gorejącą
nie podpalisz i nie wesprzesz.
Krótkowzrocznym gestem przetrzesz
zapocone okulary.
Mokro, słono – i to rzadkie,
to wstydliwe przez policzek.
STAĆ, ZATRZYMAĆ, MOTORNICZY!
Szczątek znajdź, nieżywą szynę
i zatrzepocz konwulsyjnie,
niczym motyl, co wpadł w siatkę.
1977
Przełożył Wiktor Woroszylski
Ty jesteś dla mnie jedyny,
ja jestem dla ciebie nikim.
Nawet nie „A co ty mi...”,
nawet nie „Odejdź, zniknij!”.
Nawet nie brzękiem drobnych,
groszowym wzgardliwym datkiem.
Nie ma mnie w sensie dosłownym,
a gdybyś w nocy przypadkiem
usłyszał zduszone łkanie
czy szloch, stłumiony czym prędzej –
to nie dusza. Ot, w kranie
woda chlupocze. Nic więcej.
1977
Przełożył Michał B. Jagiełło
W siwej prowincji ocean ołowiany
o mroczny beton rozbija się z łoskotem,
świerkowy Nowy Rok o stare nie dba rany,
więc cały kram odłóżmy znów na potem,
odrzućmy precz jak kubek potrzaskany,
chociaż i tak przytoczy się z powrotem.
Kipieli szych i piany syk szampański
nie spłyną blaskiem w posępny gąszcz choinek,
za sprawą pustej, odświętnie cichej Gwiazdki,
w powszednich dni szarzyźnie bezprzyczynnej
jak siwe wczoraj jest smutek dziwnie jasny,
jak nowy płaszcz biednego Baszmaczkina.
1977
Przełożył Michał B. Jagiełło
Pomódl się za mą duszę póki jeszcze żyję
póki pętli nie założyli na szyję
póki nad rowem albo nad przeręblem
choć za plecami drutem ściągnięte ręce
ale wciąż jeszcze nad a nie pod powierzchnią
nie puchacz cmentarny nie duch na biało
nie nasyp pokryty darnią i nie wierzb
pędy przeszywające ciało
że aż piasek porusza się i brak mu tchu
i dławi się sobą i o litość błaga
Pomódl się za moją duszę na Boga
póki czas pomódl się na Boga
póki na zachodzie nie zapałał Wschód
1978
Przełożył Wiktor Woroszylski
Czesławowi Miłoszowi
I wtedy pokochałam te wiersze obce,
których dźwięk różnym uszom zgrzytał i trzeszczał,
i z tego wzięły się moje liczne nieszczęścia
i szczęścia. Więc odtąd jestem zawodowcem,
przysięgłym tłumaczem, który nocami
zapomnianym słowem rosyjskim ów szczebiot
próbuje, szeleszcząc Dala stronicami
i mamrocząc jak nad księgą wróżebną.
Ale dzięki za to (komu ja dziękuję –
sobie samej, przypadkowi, Tobie, dobry Boże?),
iż gdy w mrok zaokienny paryski wszeptuję
nowy przekład – jak nowicjusz się trwożę.
Sobie, Bogu, powołaniu, wyzwaniu?
Językowi, co zawierzył miłosnemu wyznaniu.
1980
Przełożył Wiktor Woroszylski
O Panie, Panie, noc i mgła
na nich opadła.
O Panie, cóżeś Ty nam dał
prócz chrypnącego gardła,
które skanduje „Wolna Polska!” –
i ten krzyk słaby
przez kordon chce jak kamień posłać
w drzwi ambasady.
„Siostry i bracia!” – schrypłe słowa
cichną i gasną.
Chyba Pan nazbyt umiłował
ową nizinę płaską,
chyba Pan nie ma dla nich innej
formy kochania,
prócz tego, co miał i dla Syna:
ukrzyżowania.
Paryż
23 grudnia 1981
Przełożył Stanisław Barańczak
Roso ty, roso, komu oczy wyjesz?
Czemu, zawiejo, nad wieczorem wyjesz?
U zimy i u lata na widecie
stoicie, godzinami wartujecie
w prześwicie wciąż tej samej bramy,
gdzie w porze roku wciąż tej samej
niezmienne słońce i pogoda,
gdzie czołg po wojnie bez pocisku
zastygł o rozdziawionym pysku
i karnie na pobojowisku
pokosem kładzie się piechota.
Nad kim ty wyjesz, kogo ty pożerasz,
wisząca gwiazdo, któraś jest w zenicie?
Czyje z powierzchni ziemi ślady ścierasz,
czyje ty w miękkiej ziemi złożysz życie?
1982–1983
Przełożył Adam Pomorski
Gdzie w szkaradzie komarzej
mszar szpalerem prowadzi
odgarnianej sprzed twarzy
maskarady owadziej,
gdzie jak lalce się zdziera
maskę z twarzy obrazem,
gdzie się miłość zaciera
i kształt ludzki zarazem,
gdzie srebrzystą mgłą mroczna
jak świerk stary upadła
guseł noc noworoczna
na podmarzłe mokradła,
gdzie śpiew kłamie w pomroce,
zdrada kryje się w jęku,
gdzie się grobla chyboce
jak paciorków nić w ręku:
nagle omsknie się noga,
ramię mignie – i tyle,
i cześć, kończy się droga,
krótkie chwile motyle.
Przełożył Adam Pomorski
Umówmy się w pustce,
w północnym bezdrożu,
gdzie szlocha zawieja
w bezkształtnym przestworzu,
gdzie kłoda na kłodzie,
pół metra pod śniegiem
scaliły się w lodzie,
kładzione szeregiem
na szereg, zastygłe
w wieczności swej trupy.
Na terrorystycznej
umówmy się grupy
spotkanie na starym
Arbacie, gdzie nowe
o zmierzchu dnia szarym
mkną auta widmowe
jak szczury. Pod palmą
umówmy spotkanie,
gdzie już nie przypadek,
lecz los nas zastanie,
gdzie czeka katownia
i kula w tył głowy.
Umówmy się w wieku
jak zwykle dwudziestym.
Przełożył Adam Pomorski
Wiersz namopanikami wykarmiony
rozświetnia, rozsłopiewnia się, rozmienia
na drobne krople, ścieka aż do rdzenia,
wnika w istotę rzeczy bez osłony,
tym cieńszy, im wnikliwsze biorąc tony,
rzednie, pod światło prześwituje z cienia,
z kruchej kolebki miejsca przeznaczenia,
z dębu, gdzie Kościej strzeże swej korony.
Nad złotem ziemi w jutrzennej pomroce,
nad pozłotami cebul się rozkraczy
i z przyciąganiem z dźwięku w dźwięk umyka,
z promieniowaniem łuku i łucznika,
i od A-dur aż po e-moll migoce,
drży sens, rozbłyska, złoci się, zodiaczy.
Przełożył Adam Pomorski
Oktostychy nowe
2
Kiedy kołem wokoło świat obiec,
znowu miejsce to samo wynika,
ten sam kąt, ten sam krzyżyk na globie
południka i równoleżnika.
Lat czterdziestych ryczące czterdziestki,
niedziecięcych, choć ryczą jak dzieci,
gdy dopadnie ich gniew rodzicielski,
gdy dopadnie i pięścią w kark zdzieli.
5
Ani rymem, ani ja famą
nie podniecam się, jak i dawniej.
Nad mocarstwem słońce to samo,
czci jak dawniej mu nie oddaję.
Order w klapie – też mi nowina:
tak przybywa łat przed oczyma
Daj mi, Boże, żebym Norwida
Vade-Mecum przetłumaczyła.
7
Mowa rosyjska
zgubiła narzędzie,
ręka, nagle pusta,
o waciak pociera.
Mowa pojąć nie potrafi,
że Josifa już nie będzie,
zagryza drżące usta,
łez nie ociera.
12
Nie śpieszcie się, nie zdążycie,
nie rzucajcie się z rozmachem,
już nie dopędzicie w biegu
świata, jak świat światem.
Nie przeskoczy się przez życie,
które kuliśmy na blachę,
może stanie ktoś na brzegu,
ale już nie na tym.
Przełożył Adam Pomorski
Andrzejowi Wajdzie
Młyny Boże mielą powoli,
lecz, Bogu dzięki,
zmielą to wszystko. I los pozwoli
ze zmełtej męki
zaczynić, ugnieść nam ciasto pamięci,
by wzeszła dawna
nad widnokręgiem, spod ziemi, pomiędzy
żywymi – prawda.
Przełożył Adam Pomorski